literature

Adamantowy Rycerz- ep5

Deviation Actions

ArchangelMarco's avatar
Published:
256 Views

Literature Text

Rozdział V: Nie samą wojną rycerz żyje

Diana prowadziła pochód. Mieszkańcy wioski Słomiane Chaty ciągnęli za nią, otoczeni przez kilkunastu Błędnych Rycerzy. Dziewczyna nie zdążyła się zbytnio zaprzyjaźnić z żadnym z nich, pomijając oczywiście sir Carasira, z którym spędzała nieco czasu. W sumie przyzwyczaiła się i polubiła także krasnoludy, a z kapłanem- Iggdarem toczyła często rozmowy na temat historii, w które ochoczo wtrącali się wyzdrowiały w końcu druid Sadalar i czasem, choć rzadziej, Aranthir. Młody Pendragon jednak zajęty był przewodzeniem uchodźcom, mimo to starał się poświęcać kompanom wystarczająco dużo czasu. Czarnowłosa widziała, jak ten odciąża ich jeszcze od zajęć, którymi przecież mogli się bez problemu zająć. O powadze ich rozmowy jakby zapomniał, albo tylko to udawał. Diana poznała teraz, że w jego oczach czasem widać skrywany ból i cienie smutku, mimo że ich jadowita zieleń była entuzjastyczna i zbójecko pogodna. Taka przynajmniej zdawała się innym, acz młoda Maevynka wiedziała lepiej.
-Prawdziwi rycerze umierają nie tylko za piękne damy, ale i za wszystkie poranki świata, prawda?- Zachichotał rubasznie podjeżdżający w jej stronę druid, który również wysunął się na czoło. Zarówno on, jak i wieśniacy mimo niebezpieczniej sytuacji, starali się zachować radosną atmosferę. Tak, mieszkańcy Ealionnu zdają się naprawdę silnymi ludźmi!
-Zwłaszcza za tak urzekające, jak ten?- Odpowiedziała, nie kryjąc nutki ironii. Acz musiała przyznać, że ranek był faktycznie piękny, zdawał się świeższy i jeszcze czystszy niż kilka ostatnich(choć przecież wczoraj złapał ich rano lekki deszcz!). Uśmiechnęła się, witając ozłocone radością porannych niebios mury zbliżającego się miasta. Eskorta spełniła swoje zadanie, mieszkańcy Słomianych Chat niedługo będą bezpieczni, a pan na Saffolt zbierze ludzi i wyśle ich, by starli się z zagrażającymi miastu i okolicznym wsiom orkami.
-Tak- Potaknął, zapatrzony w mury i baszty Saffolt. Nie było to zbyt duże miasto, a w każdym razie nie na miarę Shaligorn. W tym regionie Ealionnu dużą wagę budowniczy przywiązywali do obronności miast i zamków, a nie wyglądu, jednak Saffolt można było opisać podobnie, jak dworek sir Carasira- praktyczne, ale nie pozbawione urody. Ealionńczycy byli przecież narodem ceniącym piękno, i szare, pozbawione finezji miasta, gdzie ludzie tłoczą się jak bydło nie były czymś, o czym marzyli. Saffolt to było miasto po prostu ładne, choć z brudniejszymi i gorszymi dzielnicami, ale które miasto ich nie miało? W każdym razie, mimo że Saffolt nie zdawało się miejscem brzydkim, równać się nie mogło z Sendelyne, stolicą Tarczy Ludzkości.

-Ciekawi mnie, co udało się wytargować naszym kompanom- Rzuciła wesoło, wygodniej  rozsiadając się na grzbiecie Astry. Aranthir i Carasir wypuścili się przodem na długo przed nimi, by przygotować Saffolt na przyjęcie wieśniaków i by porozmawiać z panem tego miasta, Dalgarthem Nadanellem. Był to daleki kuzyn Fellsadarów, jak zresztą większość lordów i rycerzy na północy. Fellsadarowie byli licznym i starym rycerskim rodem, często jeden z nich zostawał Marszałkiem Północy. Obecnie jednak był nim mąż jednej z fellsadarskich szlachcianek- Ulvius Marveht, który słynął z rozsądnych, acz zdecydowanych działań i cieszył się ogólnym poparciem.
-Ciekawi mnie tylko, czy powołując się na swoją pozycję Aranthir nie zniżył się do grożenia Dalgarthowi mieczem...- Odparował Sadalar, krzywiąc się- No, przecież tylko żartowałem- Mruknął. Choć wiedział, że akurat pan na Saffolt bywał czasem dosyć niekompetentnym władcą.
-Ktoś przed nami!- Wskazała Diana na dwie jadące ku nim konno postacie. Poznała jednak, po ubiorze i koniach, że to nie ich rycerze, ale dwójka młodych ludzi w strojach przypominających szlacheckie. Przyglądając się bliżej, dostrzegła emblematy na ich piersiach- toż to byli magowie z ealionńskiej szkoły! I teraz właśnie zdążali ku nim- rudowłosy, jak większość ludzi na Północy, dwudziestoletni na oko młodzieniec i jadąca obok, obdarzona miedzianozłotymi włosami, które kręciły się mniej efektownie i niepokornie, niż u Diany, dziewczyna o szarych oczach i przyjemnie wyglądającym uśmiechu.
-Jak myślisz, skarbie, to nasi?- Krzyknął rudy, mrugając do blondynki.
-Zapewne, ale sam byś to stwierdził, używając nieco tego, co masz we łbie...- Powiedziała, by zaraz potem dodać- Jasne, że nasi! Widzisz to? Piękna czarnulka o fascynująco wykrojonych ustach i druid-staruszek, a za nimi kupa wieśniaków!- Zatoczyła dłonią łuk na grupą.

-Fascynująco urodziwa czarnulka?- Dianie wręcz opała szczęka.
-Druid-staruszek...?- Chrząknął Sadalar, otwierając szeroko oczy.

Tak, to o nich mowa!

*

Carasir w sumie nie wiedział, co zrobić. Owszem, opinia o panie na Saffolt nie była zbyt pochlebna, ale, do diaska, jak można być tak niekompetentnym? To on, zagrodowy rycerzyk z prowincji, byłby w stanie spisać się lepiej! Sir Carasir był osobą z reguły bardzo spokojną, ale zachowanie lorda Nadanella wytrąciło go nieco z równowagi. Czekał w głównym hallu za Aranthirem, który dalej rozmawiał z władcą miasta. Cóż, na razie doszli jedynie do tego, że mają za zadanie podążyć na żołnierzami przysłanymi tu w celu odparcia orków. Owe siły znajdują się w polu, ze względu na sporą grupę wrogów zbierającą się w okolicach Saffolt. Aranthir, Carasir i reszta Błędnych ruszą, gdy do Saffolt przybędą krasnoludzcy to tej pory towarzyszący Marszałkowi Północy. Mają to zrobić w ciągu trzech-czterech dni. Po Dianę, Sadalara, Dviggmira i Iggdara Adamantowy posłał dwóch zaprzyjaźnionych magów, którzy ulokują ich w mieście, a dwóch Abarosha przyprowadzą do zamku. Rudowłosy rycerz na chwilę odłożył na bok myśli o tym i zajął się czymś przyjemniejszym. Oceniał hall saffoltowej twierdzy, i stwierdził, że nie wyróżnia się zbytnio niczym, choć, jak cały zamek, jest raczej praktyczny i dobrze przystosowany do obrony. Podobały mu się za to gobeliny, jak w całym Ealionnie świetne i przedstawiające z reguły sceny batalistyczne, cżęsto z mitycznej przeszłości. Uśmiechnął się, widząc, że na wielu gobelinach widoczne są postacie przedstawicieli rodu Fellsadarów, zasłużonego wszak dla północnego Ealionnu. Hall w sumie nie należał do największych ani najjaśniejszych, ale docenić wypadało bardzo szczegółowe i świetnie wyglądające płaskorzeźby na wrotach wejściowych do zamku, pilnowanych przez dwóch żołnierzy z halabardami. Tak samo dwóch pilnowało przeciwnych drzwi, prowadzącej do Sali Książęcej, gdzie gości przyjmował lord. Chłodny spokój zamkowego przedsionka zakłóciło wtargnęcie doń dwójki krzepkich, acz dalej pewno zmęczonych podróżą krasnoludów. Rudowłosy wojownik naprawdę zdążył ich polubić, zresztą Abarosha często są nieocenionymi towarzyszami!
-Przepuście mnie, strażniku! Mam do pogadania z lordem Nadem czy Nadellem, a kto go tam wie... W każdym razie, jestem towarzyszem Aranthira Pendragona!- Krzyczał Dviggmir, chcąc przejść- Puście mnie, do cholery!
-Żołnierzu, jeśli możecie, puście go tutaj!- Zawołał Carasir, podchodząc do spierającej się czwórki- Faktycznie z nami podróżował.

-Abarosha czasem naprawdę zadziwiają!- Powiedział skrępowany śmiałością Dviggmira żołnierz. Krasnolud patrzył na niego nieprzyjemnie. Jego brązowowłosy kompan zdawał się spokojniejszy, a w jego oczach było więcej zmęczenia i smutku.

Tak więc w końcu krasnoludom udało się przejść, acz prawdę mówiąc, na prożno. Nie zdążyli nawet zbliżyć się do wrót Sali Książęcej, gdy szybkim krokiem wyszedł zeń Aranthir. Adamantowy Rycerz był zmęczony, pod oczyma miał wory, włosy w nieładzie. Zdawać się mogło, że całe zmęczenie ich kilkudniowej podróży, podczas której spał mało, albo praktycznie wcale, poczuł dopiero po rozmowie z lordem Dalgarthem. W jego oczach malowała się irytacja, acz temu człowiekowi nigdy nie brakowało entuzjazmu. Uśmiechnął się na ich widok, jakby utrzymując w przekonaniu, że ludzie bywają bardziej zmęczeni, a i on większego zmachania doświadczył. Po prawdzie krasnoludy też zadziwiająco dobrze zniosły ucieczkę z Burzowego Głazu i późniejszą drogę do Saffolt. Aranthira ciekawiło, co z Dianą.
-Twoja wrona jeszcze rano tryskała energią!- Zaśmiał się chropowato czarnobrody wojownik.

-Wytrzymała dziewczyna, chciałoby się powiedzieć- Uzupełnił go Iggdar, by potem dodać- Ale nie jest do tego przyzywczajona. Zmęczyła się, to widać po jej oczach. Po prostu musi trochę odpocząć.

-Jak my wszyscy!- Rzucił Aranthir, opierając dłonie na biodrach. Przyjrzał im się- I, do stu diabłów, panowie, umyjcie się!

*

Diana praktycznie od razu polubiła tę uroczą parkę, która oprowadziła ją po Saffolt. Roździelili się w bramie miejskiej- druid Sadalar podążył z wieśniakami do miejsca, gdzie mogli się zatrzymać i postanowił się nimi opiekować. Krasnoludy, wojownika i kapłana, wezwano do pałacu. Za to czarnowłosej szlachciance postanowiono odgórnie pokazać miasto i zaprowadzić do, ich zdaniem oczywiście, najlepszej gospody w na Północy Ealionnu. Dianie pozostało iść za tą sympatyczną dwójką. Już po chwili przebywania z nimi dane było dziewczynie wywnioskować, że to jasnowłosa panna ma silniejszy, pewniejszy charakter. Była o jakieś trzy, może cztery lata starsza od Diany, która w tym roku miała skończyć dwadzieścia lat. A do wyjścia za mąż wcale jej się nie spieszyło! W każdym razie, poznała imiona swych przewodników- miły, acz czasem dość nieporadny młodzian na imię miał Virian, zaś blondyna o ciepłym uśmiechu, choć potrafiąca nieźle dogryźć, miała na imię Nicilla. Okazało się, że oboje się przyjaciółmi Aranthira, którego znają ze szkoły magii, gdzie Pendragon trenował uczniów w sztuce walki bronią białą. Tam właśnie wywiązała się przyjaźń między Virianem a Aranthirem, a potem także między sercową wybranką Viriana. Ciągle zasypywali Dianę różnymi wariantami pytania, jak widzi się jej Saffolt. Ich zdaniem brak było miastu finezji, ale piękną stronę duszy pokazywało w karczmie „Pod Śmiałym Jednorożcem". Uroczą brunetkę rozbawiła ta, trzeba przyznać, niezbyt poważna nazwa. Ealionn skrywał, jak widać, wiele ciekawych sekretów. Diana miała nadzieję, że bez większych konsekwencji pofolguje tu nieco swej „ostrzejszej" stronie natury. Wyjątkowo dobrze poczuła się, mogąc swobodnie ścierać się z nimi w potyczkach słownych, i widocznie w nich prowadziła. Diana, chociaż sama do końca nie była tego świadoma, lubiła prowadzić i dominować, a w obcym środowisku i towarzystwie Adamantowego Rycerza nie było to zbytnio możliwe...

-No i jak ci się podoba nasz jasnowłosy kompan, ptaszku?- Zaczęła bez ogródek Nicilla.

-A tobie, złotko?- Odgryzła się Diana, by potem wymownie przenieść wzrok na rudowłosego młodzieńca, jadącego obok. Ten tylko wywrócił oczami, a poniekąd nie chciał przysłuchiwać się drobnej, choć uroczej utarczce kobiet.

-Cóż, jak dla mnie, mógłby mi odstąpić godność najlepszego posiadacza jasnych włosów!- Zaśmiała się szczerze, mrugając do Diany- Ale potraktuj to pytanie poważnie, jeśli możesz.

-Khm...- Zaczęła Diana. W sumie dzisiaj czuła w sobie sporo pikanterii, co oznaczało, że za parę chwil będzie diabelsko zmęczona...ale co tam!- Nogi ma tak smukłe, że można nimi dłubać w zębach jak wykałaczkami...- Wymruczała, celowo oblewając zdanie udawaną kpiną i dumnie się uśmiechając.

-Mogę tylko powiedzieć, że jego nogi niejednego orka i człowieka zębów pozbawiły... ręce zresztą też...- Wtrącił się Virian, drapiąc się po karku- Pamiętam, jak trenowaliśmy w akademii walkę bez broni... dziwne, że do tej pory nie mam śniaków!

W takiej lekko zgryźliwej, przyjaznej atmosferze minęły im następne minuty drogi. Mimo że wewnątrz swych murów miasto niezbyt pociągało, zdawało się miłym i raczej bezpiecznym miejscem do życia. A było wielu ludzi, którzy nawet na to nie mogli liczyć!W końcu jednak Diana, Virian i Nicilla dotarli przed gospodę, uprzednio zostawiając konie w czymś w rodzaju stajni obok. Przybytek był raczej spory, zbudowany „po staremu", jak można było to ująć w prosty sposób. Dianie jednak się podobał, w jego ścianach i zdobieniach trwał jakiś czar innych, minionych wieków! Zdumiewało ją też, jak architektura Maevynn wpływa na północoealionńską. Jej duma z kraju została mile połechtana. Za chwilę o uśmiech przyprawił ją szyld, przedstawiający jednorożca o złotej maści goniącego jakąś kobietę. Obie postacie były przedstawione zdecydowanie komicznie. Diana pamiętała, że w czasie drogi jej kompani bardzo chwalili sobie oberżystkę, rudą(jak można się było spodziewać!) Milvrid. Dziewczyna była pewna, że wiedzą o czymś, co ma związek z poważniejszymi sprawami, acz na razie nie dzielili się tym z nią... cóż, w końcu była z innego królestwa, nie powinno jej to specjalnie dziwić. Wkroczyli do wnętrza gospody. Było to miejsce przytulne, które od razu się Dianie spodobało. Poza nią i jej towarzyszami nie było tu na razie nikogo, tylko za kontuarem ktoś stał...to była Milvrid! Od razu rzuciła się na powitanie.

-No, urwisy, witajcie! W sumie to i tak jeszcze wczoraj się widzieliśmy, ale...- Na chwilę zaniemówiła, gdy spojrzała na Dianę- Bogowie, dziewczyno, jaka ty jesteś śliczna! Porwali cię dla okupu, czy jak? Powiedz, ilu już zabijało się za twoje usta?- Mrugnęła figlarnie i zaczepnie do czarnowłosej, pokazując, że jest zdolna do żartów także z obcymi. Na Dianie od razu zrobiła dobre wrażenie. Wiedziała, że zachwyt Milvrid jest powodowany poczuciem humoru tylko częściowo, choć i tej karczmarce wiele nie brakowało. Jej typ urody nie był tak szlachetny, jak Diany, oczy miały bardziej zwyczajny kształt, ale ich bystry, ciekawski, acz skrywający mądrość błękit budził zaufanie. Włosy miała spięte w sięgajacy połowy pleców mocny, gruby warkocz. Nie była wysoka, ale nie odejmowało jej to uroku- No, dzieweczko, to jak się nazywacie?

-Ciekawi mnie, jak zareagujecie na to nazwisko- Uśmiechnęła się szlachcianka pod nosem, by potem rzec- Jestem Diana Delvanet z Maevynn, córka Olgierda Delvaneta, pana na Hagvdal, Eswellioth i Castaern.
Oczy Milvrid rozszerzyły się, acz nie tak bardzo, jak można się było spodziewać. Uśmiechnęła się tylko rezolutnie i powiedziała:

-Ech, kolejna herbowa! Z wami to zawsze problemy. Dosyć, że jeden zawsze tu sypia, jak jest przejazdem!- Diana już wiedziała, co to za jeden.

-Dlaczego mam dziwne wrażenie, że się dogadamy?- Zagadnęła karczmarkę.
-Bo bystra z ciebie dziewczyna- Odpowiedziała z uśmieszkiem Milvrid. Nawet nie zauważyły, kiedy parka czarodziejów ruszyła na górę. Gospodyni przyjrzała się uważniej Dianie, by powiedzieć- Wiesz, ja już w twoim wieku byłam poszukiwaczką przygód... och, jak ja zgrabnie posługiwałam się mieczem! Do tej pory dobrze mi to idzie, uwierz- Maevynńska szlachcianka nie miała powodów, by wątpić. Czuła, że po tej kobiecie można się spodziewać naprawdę wiele- W ostatniej wojnie domowej towarzyszyłam sojusznikom młodego Aranthira, i tam go poznałam. Pamiętam, jak kłócił się, że kobieta nie powinna narażać się w wojnie, że dosyć cierpi z natury... - Wywróciła wymownie oczami i pokręciła głową- Niepoprawny od dziecka! Ale i od dziecka umiał robić ostrzem, zresztą kazałam mu to udownodnić.
-Zaraz... pani... ty... pojedynkowałaś się z Aranthirem?- Diana była zdziwiona, to tego raczej się nie spodziewała.

-A czemu nie? Przywiązałam się do tego dzieciaka, byłam i jestem dla niego jak ciotka, można by rzec...- Powiedziała, dumnie się prostując- Ciocia rycerza Pendragonów, ech, dumny tytuł!- Zachichotały obie- On do tej pory zawsze się tu zatrzymuje, gdy przyjeżdża. W sumie to chyba byłam mu potrzebna, a ustatkowałam się, bo wojaczka nie przynosiła już zysków- Kontynuowała- I... wiesz, znam parę sztuczek...- Ostatnie słowo zabrzmiało bardzo wymownie- I jestem przekonana, że ty dobrze wiesz, o co mi chodzi, Diano...- Dianę tylko połowniczo zdziwiło to, że ta kobieta, bez względu na jej stan, jest z nią „na ty"- A i ty masz dar, i ten z tych rzadziej spotykanych...- Teraz dziewczyna poczuła się zagrożona i mocno zaniepokojona podejrzanie dużą wiedzą i domyślnością Milvrid.

-Czy ty nie wiesz czasem zbyt wiele?- Diana odsunęła się, nerwowo przebierając palcami. Przez głowę przeszło jej, że kiedyś przez przypadek, podczas takiego gestu, zaczęła sypać iskrami na posadzkę. Wolałaby tego tym razem uniknąć!

-Tak samo ty umiesz o wiele więcej, niż chcesz  przyznać- Uśmiech Milvrid był jowialny i wytrącił Dianę z równowagi bezpośrednością i swobodą.

-Jeden do jednego- Jęknęła czarnowłosa szlachcianka, mrugając buńczunie do Milvrid.

*

Dzień spędzony razem z Milvrid, Virianem i Nicillą Diana mogła z powodzeniem zaliczyć do udanych. Obecność tej trójki pozwoliła jej odpocząć od niedawnych wydarzen i wieści, jakie dotarły do jej uszu w podróży. Siedzieli razem w pokoju pary młodych magów, Nicilla i Virian na jednym łóżku, Diana przy stoliku, z nogą założoną na nogę, a karczmarka przy drzwiach, obejmując wzrokiem całą izbę. Był to pokój dobrze utrzymany, choć skromnie urządzony. Milvrid, która jak widać, miała sporo pieniędzy, pozwoliła jednak sobie na prawdziwe łóżka, których nie powstydziliby się bogaci kupcy. Brunetka oceniła wszystko kobiecym okiem i ucieszyła się, że spędzi trochę czasu właśnie w tej miłej gospodzie, będącej miejscem zdecydowanie pozytywnym!
-No, i jak się czujecie, zmory?- Drzwi otworzyły się, ukazując ich oczom Aranthira Pendragona, opierającego się o framugę. Znać było po nim, że jest zmęczony, ale wargi wygięte miał w przyjaznym uśmiechu. Jedynie w oczach ilość entuzjazmu nie była powalająca.

-Zmęczona jak elf po wycieczce do krasnoludzkiej kopalni- Odparowała od razu Diana, szczerząc się. Wiedziała, że wypadałoby iść spać, ale toczone rozmowy i przekomarzania strasznie ją pochłaniały.

-A my przerażeni potęgą słowa naszej czarnowłosej przyjaciółki- Wymruczała para magów, razem padając na poduszki. Nicilla posmyrała nosem policzek Viriana, na co odpowiedział jej pogłaskaniem po policzku.

-Wrona, dwa gołąbki i i lisica- Podsumował ich wszystkich jasnowłosy wojownik, by potem westchnąć.
-I smoczek- Wyszczerzyła się Milvrid- Witaj, synku!- Rzuciła się na niego, a on uścisnął ją tak, jak tuli się siostrę albo matkę.

-Miło cię widzieć, Mil- Zaśmiał się, odgarniając kosmyki włosów z czoła- Trzeba nacieszyć się tym towarzystwem, póki nie będę musiał znowu jechać, by z pieśnią na ustach mordować orków...- Dodał.

-Ech, znowu wyjeżdżasz?- Wtrąciła się Diana, podpierając dwarz na dłoni.

-Rycerz Okrągłego Stołu nie może w czasie wojny pozwolić sobie na zbyt wiele wolnego. Jakikolwiek rycerz nie może- Odrzekł poważnie, choć widać było, że wolałby, żeby losy wszystkich krain potoczyły się tak, by nie musiał już oglądać zbyt wielu wojen- Pewno chcesz, żeby ktoś zabrał cię do Akademii.... Za cztery dni ja, Carasir i krasnoludy wyruszamy. Ty masz na odpoczynek tu co najmniej tydzień, a eskortować będzie cię ta zakochana para, która zaraz zapomni, że nie są sami- Pokazał palcem w stronę tulących się Nicilli i Viriana. Blondynka parsknęła tylko:

-No co?! Też byś sobie znalazł kobietę, którą będziesz darzył uczuciem- Fuknęła.

-Zaraz obdarzy nas obu cięciem miecza- Włączył się Virian.

-Ich towarzystwo mi nie przeszkadza, ale to tak, jakby nasze drogi się rozchodziły, Aranthirze- Powiedziała Diana, akcentując swe przypuszczenie- O tylu ciekawych rzeczach na temat Ealionnu moglibyśmy pomówić! Opowiedziałbyś mi o Okrągłbym Stole, Akademii...
-Zapewniam cię, że nie raz się jeszcze spotkamy- Jego uśmiech był najzupełniej szczery, a on sam usiadł na drugim łóżku, masując skronie- Będę cię odwiedzał, zresztą pewno inne sprawy też zagnają mnie do Akademii. Jutro wyślę sokoła do odpowiedniej osoby, będzie na ciebie czekała całkiem miła niespodzienka- Zaoferował się.

-W stu procentach bezpieczna?- Mrugnęła do niego, bębniąc palcami w blat stolika.

-Niezmordowane to dziewczę, Aranthirze! Choć pewno jak zaśnie, będzie spała przez trzy dni- Wcięła się rudowłosa gospodyni, posyłając spojrzenie wpierw rycerzowi, potem brunetce.
-Właśnie, Milvrid, musimy jutro pomówić- Zmienił temat blondyn, wzdychając- A ty musisz mi się pochwalić pewnymi informacjami.- Dorzucił.

-Bądź pewien, chłopcze, że jest czym!- Zapewniła go, chytrze się uśmiechając.

-Wszyscy zginiemy podczas szalonej eskapady?- Zapytał Virian ironicznie, wstając. On i Nicilla dobrze wiedzieli, na co może się zanosić, tylko Diana nie miała pojęcia.

-No, jeśli czeka nas kolejna przygoda, to może być... ciekawie- Słowa jasnowłowej czarodziejki uzupełniły stwierdzenie jej partnera.

-W tym kraju chyba nigdy nie jest nudno- Podsumowała wszystko Diana, zaintrygowana, o cóż to może chodzić.

Jednak zaraz potem opuścili pokój Nicilli i Viriana, zostawiając ich samym sobie, Aranthir ruszył do swojej izby, a Diana wraz z Milvrid skierowały się w drugą stronę korytarza. Szlachcianka wypakowała się s swoim pokoiku już przed wizytą u dwójki magów, teraz pozostawało tylko zasnąć. Przeczuwała, że pomijając zagrożenie(częste wszak w tym regionie) ze strony orków, najbliższy okres zapowiada się arcyciekawie! Sądziła też, że jej pobyt w Akademii Mocy i Magii  położonej niedaleko wielkiego Shaligorn także będzie obfitował w emocje. Jednak jej elfia mentorka, czy to opierając się na jakichś wróżbach, czy nie, dobrze doradziła jej podróż do Ealionnu! Sama Diana nie znała owej elfki zbyt długo, może rok, ale to ona odkryła, że dziewczyna ma zbyt wielkie możliwości, by marnować je w maevynńskiej szkole magii. O jej rodzinnym kraju wiele dobrego można było powiedzieć, ale pod względem wykształcenia magicznego, Maevynn niestety nie mogło Ealionnowi nawet pięt polizać!
W końcu jednak zasnęła, czując na swoich powiekach tony zmęczenia, które zmuszały ją do zamknięcia oczu. Łóżko było wygodne i czyste, nawet córka szlachetnego rodu mogła w nim bez wstydu usnąć. Spała bardzo, bardzo twardo, ale nie uniknęła jednego- snów.

*

Morgana stała na wieży, podzwiając widok na okoliczne lasy, otaczające zrujnowany zamek. Teraz o jego minionej potędze, która odeszła wraz z przeszłością, świadczyły tylko najlepiej zachowane baszty i wysokie, jasne mury. Nie było to miejsce, które swym wyglądem pasowałoby na siedzibę sił zła, ale także o to wiedźmie chodziło. Zresztą zarówno ona, jak i Mordred cenili sobie sztukę i uwielbiali podziwiać architekturę zamczyska. Ranek spowił całunem mgły wszystkie drzewa w pobliżu, okrył i zatopił w oparach dziedziniec, a mury i wieżyce sterczały z szarobiałego morza niczym kościane wraki statków bądź dziwne wyspy. Nie było wiatru, ale poranny chłód był zadziwiająco ostry, nawet jeśli znajdowali się na północy. Jak do tej pory plany Morgany jeszcze nie upadły, zresztą nie chciała podejmować zbyt wielu pochopnych działań w samym Ealionnie... no, może poza paroma prowokacjami, zresztą czarownica miała wiele awaryjnych wyjść z kłopotliwych sytuacji. Usłyszała kroki trójki osób. Dwie były ciężko opancerzone, mimo więc tłumiącej dźwięki mgły, słyszała ich kroki wyraźnie. Wiedziała, że to dwóch Jeźdźców Apokalipsy ciągnie za osobą więźnia, który był Morganie bardzo potrzebny. Uśmiechnęła się chłodno, odwracając w stronę przybywających. Z mlecznych oparów wyłoniły się trzy sylwetki, dwie barczyste, w czarnych zbrojach płytowych zdobionych szkarłatnymi ornamentami i jedna krucha, mała, skurczona pomiędzy nimi, brutalnie popychana do przodu. Czarnowłosa wiedźma rozpoznała jednego z Jeźdźców- był to Baadmur, najbardziej niezrównoważony z nich wszystkich, a przy tym najbrutalniejszy, pozbawiony ogłady. Istny barbarzyńca, ale idealnie spełniający rolę szalonego psychopaty. Kopnął drobną, przemarzniętą postać tak, że ta upadła prosto pod nogi Morgany. Z ust czarownicy nie schodził uśmieszek, zimny i władczy.
-Lady Morgano, mamy ją!- Wykrzyknął Baadmur, podskakując. Czarnowłosa za dobrze wiedziała, że psychika tego osobnika jest w opłakanym stanie, co czyniło go dla niej istotą żałosną, ale przydatną- M-mamy!- Jęknął skrzekliwie.

-Mam wystarczająco dobry wzrok, by to zauważyć- Wycedziła przez zęby Morgana, by potem zwrócić się do postaci jęczącej przed nią na ziemi- Podnieś głowę!- Rzekła władczo, a jej krzyk rozdarł ciszę na całym zamku. Zdominowana postać posłusznie i z przelęknieniem podniosła twarz ku Morganie, i widać było, że jest to elfka. Miała srebrzysto-blond włosy, teraz ubrudzone pyłem, ziemią i pozlepiane krwią. Te same substancje oblepiały jej delikatną twarz. Oczy, co zadziwiające u przedstawiciela Linncain, zmatowiały i przekazywały patrzącym w nie tylko tępy ból i rezygnację. Wiedźma pokręciła głową z dezaprobatą, widząc, jak nisko upadła Silveyne.
A zaraz potem zamczyskiem zatrząsł okropny wrzask kończący życie elfiej czarodziejki, klęczącej u stóp Morgany, wrzask pełen szaleństwa i bólu.
Ale magiczna mgła stłumiła wszelkie dźwięki, i nawet jeśli jakaś zbłąkana dusza zapędziła się w te opuszczone okolice, nie usłyszała niczego.

*

Kroczyła wąską ścieżką, która już sporo czasu temu uciekła od głównej drogi i sama zaczęła wić się między brzozowymi zagajnikami, stopniowo zachodząc na tereny pagórków i drobnych wzniesień, niezmiennie jednak usianych brzozami. Kroki postaci spowitej w eteryczną czerń, o zabójczo długich włosach, były lekkie jak powietrze. Morgana dobrze wiedziała, dokąd zdąża, a w duszy czuła zapowiedź nadchodzącego triumfu. Był wieczór i piękny zachód dodawał niewypowiedzianego uroku tym wszystkim zagajnikom i kładł cudownie prezentujące się w świetle zachodzącego słońca cienie. Można być złą czarownicą gardzącą ludzkim życiem, ale Morgana nigdy nie mogłaby o sobie powiedzieć, że nie kocha piękna natury. Piękno, zarówno sztuki, jak i świata, było dla wiedźmy ważne, choć czasem musiała posługiwać się niezbyt pięknymi środkami, jak na przykład bezwolnymi zombie albo szkieletami. Raziło to jej zmysł estetyczny, ale do zrealizowania pewnych celów było absolutnie konieczne! Morgana dostrzegła już otoczoną paroma brzózkami ubogą, porośniętą bluszczem chatynkę o słomianym dachu. Zacmokała tylko z pożałowaniem. Ona sama tworzy istoty wręcz nieśmiertelne, takie jak jej wierny Afadaicon, ma pod sobą okrutnych morderców, a ludzie, którzy kiedyś byli jej przeciwnikami, ukrywają się na końcu świata, gnijąc w biedzie i ubóstwie.
*
Starzec nie wyglądał na zlęknionego. Praktycznie rozsypywał się w oczach, brodę miał rzadką i postrzępioną, oczy głęboko zapadnięte i smutne, skórę pomarszczoną i pełną plam. Był też kościsty i zdawał się szalenie kruchy. Morgana, stojąc w drzwiach, nie mogła się nadziwić, że osoba, która kiedyś była potężnym magiem i nosiła wspaniałe szaty, miała posiadłość, skończyła w takiej nędzy, w domu, gdzie nie ma ani śladu magii. A teraz ten staruch siedzi tu przed nią w żebraczych łachmanach! On, który wiele, wiele lat temu był jej mistrzem! Ciszę przerwał suchy, nieprzyjemny śmiech starego.

-No, to jednak mnie znalazłaś. Elfkę i paru innych też, co?- Nie mogła słuchać tego słabego, świszczącego głosu.

-Jakże wszyscy nisko upadliście- Mruknęła tylko ostentacyjnie- Ostatnim z was, który wciąż czynnie działa jest Merlin, zwany Mitherndilem. A reszta, o której wiem, i którą spotkałam? Nie potrafiące zapalić za pomocą magii świeczki dziady, bezzębne babuleńki...- Jej piękną, ale wyrażającą pogardę twarz wykrzywił grymas niesmaku.
-Hwaha, a co ze średnią generacją naszych?- Odparował, nie bojąc się, po prostu siedząc i patrząc na nią.

-Nigdy nie stanowili zagrożenia- Warknęła- Przestali istnieć, zanim jeszcze na dobre zaczęli działać.

-Poza jedną z nich- Na zmęczonej twarzy starca pojawił się prześmiewczy uśmieszek.

-Już niedługo- Zapewniła go Morgana, mrużąc rozkoszne oczy.

-Dalej zamierzasz to zrobić?- Rozległo się ostatnie pytanie starucha, który dumnie spojrzał wiedźmie w oczy.

Odpowiedzią i ostatnią rzeczą, jaką ten w życiu widział, był tylko potwierdzający wszystko, upiorny uśmiech czarownicy.
A potem chatynka stanęła w płomieniach.

*
Diana była zirytowana. Otóż wojna z orkami wymagała, żeby Aranthir i Błędni nie czekali na krasnoludzkie oddziały i już ruszyli na front. Chociaż Adamantowy wolałby, żeby obrońcom pogranicza odpuszczono już udział w walce, powiódł ich na pole bitwy. Sam był wiernym rycerzem i wiedział, jaką wagę ma każda potyczka z wrogiem- nie mógł zaniedbywać dobra kraju. Czarnowłosa rozumiała go, sama na jego miejscu postąpiłaby podobnie, ale chciała spędzić z nim więcej czasu... A tak to, na drugi dzień o przybycia do Saffolt, dziewczyna dowiedziała się, że jej kompana, dwójki krasnoludów i kompanii Błędnych Rycerzy już w mieście nie ma. Nie mogła nic na to poradzić. Dzień umilili jej niezawodni Virian i Nicilla, a także Milvrid, o której nijak nie wolno było zapomnieć. Dzisiaj sama wyszła przejść się po rynku, licząc na znalezienie czegoś ciekawego. Nigdy nie lubiła jakiejś ogromnej ilości ludzi w jednym miejscu, ale w Saffolt nie dało się tego uniknąć. Powiedziała sobie, że w domu sprawi sobie jakiś leśny dworek, z dala od tego zgiełku! Tak, tego właśnie by chciała po powrocie do włości ojca. Mimo wszystko, Saffolt nie straszyło aż tak bardzo, w porównaniu do większości miast podobnej wielkości w innych krajach, było zadziwiająco czyste i dobrze utrzymane. Widać była to jedna z wielu pozytywnych cech Ealionnu! Oglądając ludowe błyskotki na jednym z bocznych straganów, do którego skierował ją pewien sprzedawca minerałów, uśmiechnęła się. W tych wszystkich wykonanych nie wedle mody, ale wedle tego, co głosi ludowa tradycja kolczykach, wisiorkach, bransoletkach i całej reszcie biżuterii ciągle natykała się na motyw smoka, często łączący się z trzema innymi- motywem demona, anioła i gryfa. Wiedziała, że smok ma symbolizować ród Pendragonów, demon oczywiście Hellwingów, anioł był znakiem rodziny Angelblade a gryf godłem panującej dynastii, do której należał król Okeyon. Postanowiła liznąć nieco tej ludowej sztuki i sprawiła sobie bransoletę, która wyjątkowo wpadła jej w oko. Nie uważała, ażeby to w jakikolwiek sposób uwłaczało jej szlachectwu. Skoro to jej się podobało, mogła sobie to po prostu kupić, nieprawdaż?
Gdy odchodziła od stoiska, żegnając się z pulchną handlarką, wpadła na kogoś, kto zaraz zaczął przepraszać nieco spłoszonym głosem...
-Och, ja naprawdę... miła pani wybaczy!- Bronił się osobnik nieco wyższy od Diany, o czarnych włosach figlujących po jego głowie jako średnio poważne loki.
-Nie gryzę, przyjacielu!- Odburknęła, obrzucając wzrokiem swoich pięknych oczu jego postać. Nie był brzydki, acz najbardziej pasowało do niego słowo „ładny". Nie, Diana nie lubiła, gdy mężczyzna jest bardziej ładny, aniżeli przystojny! Miał za to dobre i życzliwe brązowe oczy, osadzone wysoko w twarzy o bladej od urodzenia skórze. Dziewczyna zaraz potem rozpoznała emblemat na jego piersi, przedstawiający skierowany ku dołowi miecz o skrzydłach demona, w barwie wyrazistego karminu...
-Toż to godło rodu Hellwing!- Rzekła zdumiona, wpatrując się w herb.

-Och, to?- Zapytał nieśmiało chłopak, który mógł być mniej więcej w wieku Diany- Tak, bo, widzicie, jaśnie pani, jestem najmłodszym, trzecim synem lorda Hellwinga, któremu do dziedziczenia zostaje pewno tylko jakiś myśliwski dworek...- Niepewnie zaczął się przed nią tłumaczyć, unikając jej ciekawskiego, roziskrzonego wzroku- Ach miła pani wybaczy! Nie przedstawiłem się dokładnie, jestem Seradian Hellwing, syn Asmodella Hellwinga. Trzeci syn, jak już mówiłem...

-Przyjacielu, jęzor ci się plącze!- Wtrąciła buńczucznie brunetka, chichocząc- A co trzeci syn tak starego rodu robi w mieście, gdy nawet rycerzy z pogranicza kraju wysyłają do walki, hmm?- Mrugnęła do niego.

-Cóż... starsi bracia...- Jęknął, jakby nie chcąc o tym mówić. Widać trudno było się do tego przyznać kobiecie- Może nie wygląda, ale dobrze robię mieczem, nawet najstarszy brat to przyzna... A przeciw orkom zabroniono mi ruszać, niech to diabli... - Nawet jego zdenerwowanie było speszone. Diana bez problemu zauważyła oczywisty urok tego chłopaka, ale nie był w jej typie. Nie, on musiałby być bardziej męski, pewniejszy siebie... no i szarmancki! I na pewno ciekawy pod względem poglądów.
-No, Seradianie- Zaczęła bez tych wszystkich „sirów", które rycerstwo Ealionnu tak uwielbiało- Teraz to ja się nie przedstawiłam. Jam jest Diana Delvanet...

-... dziedziczka Hagvdal, Eswellioth i Castaern – Dokończył za nią rozpromieniony Seradian, nie przejmując się tym, że kobieta o równym m statusie społecznym jest z nim „na ty"- Heraldyka, historia rodów i dzieje szlachty Arkanii to moja ulubiona dziedzina historii... - Dodał szybko, już tracąc rezon.

-Rozumiem, Seradianie...- Potaknęła. Był to zdecydowanie sympatyczny człowiek, którego zapewne miło będzie zapoznać z dwoma magicznymi „potworkami" i rudowłosą karczmarką. W sumie pasowałby do tego zbioru, jako kontrast dla Aranthira...

-Oferuję jasnie pani ochronę i swoje skromne towarzystwo- Skłonił się lekko, a potem poklepał po rękojeści szerokiego miecza średniej długości. Diana nie sądziła, by był zdolny do kłamstwa i zapewne mimo pozornej nieporadności z ostrzem radził sobie przyzwoicie.

-Przystaję na propozycję- Zgodziła się entuzjastycznie, licząc, że poznany człowiek ubarwi jej dzień. A poza tym, po prostu dobrze mu z oczu patrzyło. Cóż, chyba nie będzie wcale tak źle!
Tutaj sporo spokoju, klimatu i nieźle poprowadzonych rozmów. No i więcej Diany.
© 2012 - 2024 ArchangelMarco
Comments0
Join the community to add your comment. Already a deviant? Log In